Warzucha z marmuru. Rok pracy z kamieniem – rozmowa z Piotrem Tadeuszem Rzeczkowskim. 

 W Ogrodzie Botanicznym Polskiej Akademii Nauk w Powsinie powstaje niezwykła rzeźba przedstawiająca warzuchę polską – endemit Polski niżowej, cudem ocalały od wymarcia i jednocześnie symbol Ogrodu w Powsinie. Jej autorem jest Piotr Tadeusz Rzeczkowski, rzeźbiarz znany z emocjonalnego podejścia do kamienia, twórca dzieł w brązie, ceramice, granicie i marmurze, laureat konkursu na Pomnik Powstania Warszawskiego z 1984 roku. Dla Ogrodu tworzył już wcześniej granitowe drzewo, a także tablice pamięci. Rzeźba warzuchy stanie się częścią przestrzeni Ogrodu Botanicznego Polskiej Akademii Nauk w Powsinie. Prace mają zakończyć się w listopadzie 2025 roku, co daje dokładnie rok pracy nad tym organicznym, trudnym do uchwycenia w kamieniu motywem. O inspiracjach, emocjach i walce z kamienną materią opowiada sam artysta: 

Jak zaczęła się pana droga artystyczna? Czy pamięta pan moment, w którym zdecydował się, że chce zostać rzeźbiarzem? 

Miałem ogromne szczęście – naprawdę ogromne szczęście – że nigdy nie miałem problemu  z tym, kim będę w życiu. Ja po prostu zawsze wiedziałem, że będę rzeźbiarzem.  

Od dziecka? 

Od dziecka. Moja mama zawsze powtarzała, że cały czas byłem czymś zajęty – plasteliną, gliną, klockami. Moje dzieciństwo przebiegało pod znakiem tzw. pracy twórczej. 

A co było dla pana najważniejsze w edukacji artystycznej? Czego nie da się nauczyć, a trzeba doświadczyć? 

Najważniejsze było spotkanie wybitnej rzeźbiarki – Barbary Zbrożyny. Trafiłem do niej, bo… ja w ogóle nie potrafię rysować. Znała ją moja mama i dzięki jej pomocy dostałem się do pracowni pani Barbary. Wcześniej próbowałem uczyć się rysunku u innej malarki, ale szybko zrezygnowała i poleciła mnie właśnie Basi – mówiąc: „Idź do mojej koleżanki Barbary Zbrożyny, ja ją uprzedzę – może się podejmie, bo ja nie daję rady”. 

Poszedłem więc do pani Barbary. Miałem ze sobą skórzaną torbę przez ramię – w niej fotografie moich prac. Byłem ambitny, trochę butny. Sam przygotowywałem się do egzaminów na studia. Pokazałem jej swoje prace – głównie portrety rzeźbiarskie. Spojrzała, lekko się skrzywiła i powiedziała: „Jako listonosz na pewno się sprawdzisz” – pewnie przez tę torbę. Po chwili dodała: „Przyjdź jutro o dziewiątej do pracowni – może coś wymyślimy”. 

Trochę zniechęcony, ale i zadowolony, oczywiście przyszedłem. Miała dużą, dwupoziomową pracownię na Żoliborzu, na Sadach Żoliborskich. Dawała mi konkretne tematy, które realizowałem w glinie. Do egzaminów na Akademię został wtedy tylko miesiąc i pół. Pracowałem intensywnie i udało się – zostałem studentem. Później absolwentem. I powiem szczerze – przez te półtora miesiąca u niej nauczyłem się więcej niż przez pięć lat na Akademii. Może to nie najlepiej świadczy o uczelni, ale taka jest prawda. 

A drugą osobą, która miała ogromny wpływ na moje życie, był ówczesny dyrektor Ogrodu Botanicznego – profesor Jerzy Puchalski. W 1997 roku odbywał się tu plener, organizowany przez Ministerstwo Kultury i Związek Rzeźbiarzy. Nie należałem wtedy do tego związku, ale kolega zadzwonił do mnie: „Przyjedź!”. Nie wiedziałem, gdzie to dokładnie, więc powiedział: „Wsiądź na rower, jedź prosto, potem w prawo – jak miniesz Warszawę, będziesz w ogrodzie”. I rzeczywiście – trafiłem bez problemu. 

Wybrałem sobie największy granit, jaki był dostępny. Z pleneru zostały wtedy tylko trzy osoby – ja byłem czwarty. Zacząłem rzeźbić fokę. Pracowałem nad nią przez pięć, może sześć lat. Plener trwał do końca października, a ja dalej przyjeżdżałem, odgarniałem śnieg z rzeźby i dłubałem w granicie. Na tyle ją zrobiłem, że miała wyraźnie wykończoną głowę i formę przypominającą literę L. Ale musiałem przerwać – zima i tak dalej, jeszcze nie umiałem wtedy pracować zimą. 

Rok później wróciłem do ogrodu. Poszedłem do dyrektora: „To pan tę fokę robił? Proszę kończyć. Nie ma problemu”. Znów jej nie skończyłem – ale nie dlatego, że się obijałem, tylko ten kamień był naprawdę ogromny. 

Z biegiem lat zrobiłem dla ogrodu m.in. tablicę Haliny Czerny-Safańskiej, która znajduje się na Fangorówce. Już mnie tu znano. Profesor powiedział: „Panie Piotrze, pan już nie musi się pytać, ma pan tu plener dożywotni – niech pan robi”. I tak to trwa do dziś – dzięki pani Barbarze, która mnie nauczyła, i profesorowi Puchalskiemu, który mi to umożliwił.  

Czy każdy może zostać rzeźbiarzem?  

Każdy może zostać rzeźbiarzem, tak jak każdy może zostać księdzem czy lekarzem. Pytanie tylko, czy będzie dobrym rzeźbiarzem, dobrym lekarzem, dobrym księdzem. Do wszystkiego trzeba mieć powołanie. Rzeźbiarz też musi mieć powołanie. Zresztą, po pracach w przestrzeni publicznej widać, kto był prawdziwym rzeźbiarzem, a kto po prostu się tego nauczył. Fuszerka zawsze wyjdzie na jaw.  

No właśnie – bo każda sztuka wiąże się z emocjami. Łatwo sobie wyobrazić malarza siedzącego przy płótnie, przelewającego emocje na obraz. A jak to wygląda w przypadku rzeźby? To przecież często bardzo ciężka fizyczna praca. Czy w niej też jest miejsce na emocje? 

Zdecydowanie tak. Emocje są ogromne – przede wszystkim na początku. Kiedy ma się przed sobą bryłę kamienia, która waży kilka ton, jest wyższa ode mnie, to bez prawdziwej determinacji, bez wściekłości, wręcz agresji – nie ma szans. Na początku ten kamień to mój wróg. On oddaje moją wrogość. Ale z czasem zaczynamy się tolerować, później lubić, aż wreszcie się zaprzyjaźniamy. Kamień potrafi mi pomagać, trzeba tylko go słuchać. Jak zadzwoni mocno, trzeba przestać – on mówi, że boli, że zaraz odpadnie. I wtedy z tej wrogości rodzi się miłość, a potem ekstaza. Taka jest droga – trudna do wytłumaczenia, ale prawdziwa. 

Droga, która niejednokrotnie trwa kilka lat. 

Czasem tak. Tym bardziej, że kiedyś wielcy mistrzowie mieli całe zastępy uczniów, pomocników – jeden robił jeden fragment, drugi inny… Ja do swoich rzeźb nikogo nie dopuszczam. Pracuję bez projektu. Wszystko robię „na żywioł” – ale to żywioł kontrolowany. Każdego dnia przyjeżdżam do pracowni przygotowany, wiem, co chcę robić, jaki fragment „ugryźć”, co pokonać. 

Choć muszę przyznać, że nie jestem w tym procesie całkiem sam. Towarzyszy mi moja przyjaciółka Monika – czasem po prostu jest obok, wspiera swoją obecnością, a czasem podpowiada mi w trakcie pracy. Niekiedy jej spojrzenie z innej perspektywy otwiera mi drzwi do ciekawych rozwiązań, których sam bym nie dostrzegł. To dla mnie niezwykle cenne. 

Czyli to nie jest projekt sztampowy, tylko bardziej plan ukształtowany w trakcie poznawania kamienia? 

Mam zarys – na przykład przy warzusze miałem swój kamień i wiedziałem, że chcę z niego zrobić całą roślinę. Ale warzucha jest bardzo delikatna – płatki kwiatów mają rozmiar paznokcia małego palca. A kamień, jak tylko lekko uderzyłem, coś odpadało. Musiałem zmienić koncepcję. I jak ją zmieniłem – wszystko ruszyło, „zaskoczyło”. Od tego momentu to już tylko kwestia czasu. 

Pamiętam te początki. Pamiętam, jak przychodził do pana profesor Arkadiusz Nowak – dyrektor Ogrodu Botanicznego. Konsultowaliście zmiany koncepcji wiele razy. 

Tak, pan profesor Arkadiusz Nowak i pani doktor Anna Rucińska bardzo mi pomogli. Próbowałem zrozumieć morfologię warzuchy, a byłem zupełnie zielony. Dzięki nim zostałem zapoznany z tą roślinę. Mam nawet zestaw zdjęć, ale teraz już się nimi nie posługuję – ja tę roślinę mam w głowie. 

Czy można Pana nazwać botanicznym artystą? 

Trochę tak – botaniczny może z domieszką wyobraźni. Gdy robiłem drzewo granitowe dla ogrodu, dostałem od jednej z pań zdjęcie jałowca karłowatego rosnącego na wyspach wulkanicznych. Był poszarpany, ażurowy – idealny. Zainspirował mnie. Zrozumiałem, że nie chcę robić drzewa „z podręcznika”, tylko coś bardziej dzikiego. I wiedziałem – to już tylko kwestia czasu. Trzeba tylko pamiętać, że granit ma swoje prawa. Ale jak się z nim dogadać – jest plastyczny. Jak plastelina, tylko trzeba go dobrze potraktować. 

Pracuje pan w różnych materiałach – który z nich lubi pan najbardziej? 

Kamień. Zdecydowanie kamień – bo kamień to emocje. 

A nie brąz, nie ceramika? 

Ceramikę kiedyś robiłem, nawet byłem instruktorem. Ale mnie to nudzi. Brąz? Brąz to nie rzeźba – rzeźbi się w glinie, w wosku, plastelinie, gipsie… i potem to się odlewa w brązie.  

A kamień? Kamień to prawdziwa rzeźba. Tu nie można dolepiać – tylko odejmować. Trzeba mieć jasną koncepcję i odwagę. W kamieniu nie ma poprawiania. Tu wszystko musi być przemyślane i czyste. 

Czyli też trzeba być bardzo uważnym i gotowym na zmiany – jak coś odpadnie, trzeba reagować? 

Tak. Choć jak już jesteśmy w zaawansowanym etapie pracy – nie chcemy nic zmieniać. Ale jak coś odpadnie, to zależy co. Jak nos w portrecie – no to tragedia. To już nie będzie ta postać. Bo w kamieniu nie dolepimy – zostanie kreska, blizna. Dlatego trzeba uważać. Siła jest potrzebna tylko na początku, żeby przełamać bryłę. Potem – im delikatniej się pracuje, tym lepiej. Młoteczek, drobne uderzenia – wtedy wydobywamy detale. Dla postronnych to czasem niezrozumiałe, ale tak to działa. 

A w pana rzeźbach często obecne są ruch, napięcie ciała, emocje… Czy w pracy nad rośliną też da się uchwycić te elementy? 

Tak. Warzucha Polska, nad którą teraz pracuję, nie ma w sobie ani centymetra linii prostej. Wszystko jest wirujące, pokrzywione, delikatne – jak w naturze. Bo w naturze linia prosta nie istnieje. Rzeźba nie może być statyczna. Jak zrobisz kilka pionów – masz statykę. Ale jak dodasz skosy, zagłębienia, krągłości – pojawia się ruch, lekkość, dynamika. Jak to moje granitowe drzewo – całe poszarpane przez wiatr.  

A w kontekście warzuchy – tej konkretnej rzeźby – co jest dla pana największym wyzwaniem? Co jest najtrudniejsze? 

Pąki. Te pąki są najtrudniejsze. Robię grupy pąków, czasem pojedyncze, ale nie udało mi się jeszcze zrobić pąka, z którego wychodzi już kwiat. Próbowałem – nie podobał mi się, więc skasowałem. Inni mówili, że dobrze wygląda, ale to ja rzeźbię – więc ma się podobać mnie. Dlatego pąki są w tej rzeźbie albo zamknięte, albo otwarte. Nie mam jednak tego momentu, kiedy kwiat „wystrzela” z pąka – bo w marmurze to bardzo trudne. Pąk wielkości jajka, a z niego ma wyjść malutki kwiat? Technicznie prawie niemożliwe. 

A dlaczego właśnie marmur? 

Bo taki kamień miałem.  

Czyli nie chodziło o żadną symbolikę, tylko dostępność materiału? 

Tak. Choć powiem, że granit byłby lepszy – bezpieczniejszy. Ale za to praca trwałaby znacznie dłużej, bo granit to zupełnie inna twardość, inne tempo pracy. 

A jak w ogóle doszło do tego, że zaczął pan rzeźbić warzuchę w ogrodzie? 

To był pomysł dyrektora, profesora Arkadiusza Nowaka. Zostałem zapytany czy mógłbym podjąć się wykonania rzeźby warzuchy.  A ja wtedy byłem zajęty inną rzeźbą – realistyczną kobiecą postacią. Ale skoro to dla ogrodu – odłożyłem tamtą i wziąłem się za warzuchę. 

Na początku miałem opory, ale szybko się wciągnąłem. Zacząłem mieć pomysł – zwłaszcza, że tu rzeźba rządzi się skalą. Bo jak listek warzuchy ma 5–6 cm, a ja zrobiłem płatek o długości 25 cm, to liść musiałby mieć metr albo więcej! To nie miałoby sensu. Dlatego manipuluję skalą, ale zachowuję morfologię rośliny. 

To zupełnie inny temat niż rzeźby, które pan zwykle tworzy. 

Tak. Ale ja do każdej rzeźby podchodzę tak, jakby to była pierwsza w życiu. Nie ma rutyny. Każda jest nowa i każda musi być potraktowana z pełnym skupieniem. 

A jak udaje się panu przenieść delikatność tej przyrodniczej formy w tak twardy materiał jak marmur? To chyba trudne pytanie, ale ważne. 

Nie aż tak trudne. Marmur jest twardy na początku – podobnie jak granit. Ale im delikatniej się w niego „puka”, tym staje się bardziej przyjazny. Jeśli potraktować go młotem zza głowy – to odpadają kawały. Ale jak już przełamię pierwszą warstwę, dotrę głębiej – kamień zaczyna współpracować. To bardzo przyjazny materiał, jeśli się do niego odpowiednio podejdzie. 

A jak wygląda taki twórczy moment w pana pracy? Czy to bardziej medytacja, spokój, czy może nagła eksplozja pomysłu? 

Na zaawansowanym etapie wiem już, co chcę robić – że tu będzie pąk, tu liść, tu kwiat. To nie jest medytacja – po prostu siadam i robię. Czasem są emocje, czasem stabilność. To zależy. 

A jak pan poznaje, że rzeźba jest skończona? Kiedy pan wie: „To już”? 

To proste. Jeżeli ręka nie leci – to znaczy, że jest zrobione. Każde kolejne dotknięcie dłutem byłoby już skaleczeniem tego, co powstało. Rzeźba sama mówi, że to już meta. Jeśli następnego dnia widzę, że coś trzeba poprawić – to znaczy, że nie była skończona. Ale jak ręka zatrzyma się naturalnie – wiem, że to koniec.  

Czyli kamień mówi… 

Tak. Ale trzeba go umieć słuchać. Trzeba być w dialogu. Kamień to żywa materia – tak jak drewno. Nawet po trzystu latach drewno może reagować na pogodę, temperaturę. Kamień też żyje. 

A jak pan widzi warzuchę polską w przestrzeni ogrodu? 

Bo przecież warzucha miała być centralnym punktem panteonu wymarłych gatunków roślin Polski – takich jak sasanka zwyczajna, goryczuszka bałtycka, kanianka lnowa, krowiziół zbożowy, marsylia czterolistna, niezapominajka smukła, pięciornik śląski, pierwiosnek bezłodygowy, podejźrzon jednolistny… W tym kamiennym kręgu – niczym Stonehenge – w centrum miała znaleźć się właśnie fontanna z cudem uratowaną od wyginięcia warzuchą. 

Ja ją widzę… Ten kamień jest nawiercony, bo warzucha lubi wodę. To ma być fontanna – ale nie taka tryskająca do góry, tylko taka, po której woda delikatnie spływa. Od góry, w dół, po całej rzeźbie. Wszystko jest zaprojektowane tak, że nie ma żadnego miejsca, gdzie woda mogłaby się zatrzymać i utworzyć nieckę. Wszystko zostało przemyślane – sprawdzam to, polewam kamień wodą i obserwuję, jak spływa.  

Czyli to też można powiedzieć – takie strategiczne podejście. Bo poza artyzmem i odzwierciedleniem żywej rośliny, musi pan jeszcze brać pod uwagę, żeby ta woda nigdzie nie została – rozumiem, że mogłaby potem szkodzić? 

No tak. No… niestety ta woda. Ja tak wymyśliłem, żeby to była też fontanna, bo to będzie fajny efekt. Ale chciałbym, żeby ta woda była puszczana tylko wtedy, gdy jakaś grupa będzie, czy gdy ktoś będzie oglądał – a nie tak, że 24 godziny cieknąca woda. To bez sensu. Bo marmur – ten marmur z Grecji – on nie lubi tego klimatu. Ja też nie lubię – jest za mokro.  

A czy pan znał wcześniej warzuchę? Czy dopiero od momentu tego projektu? 

Nie znałem. W ogóle nie miałem pojęcia, że taka roślina istnieje. Dostałem zdjęcia, wydruki, poszedłem też zobaczyć ją na żywo. Musiałem się jej nauczyć. Ale to też jest ciekawe – taka praca, gdzie najpierw poznaję temat, uczę się go, a potem przekładam na kamień. 

Czyli to był rodzaj naukowo-artystycznego procesu? 

Tak, zdecydowanie. I to mnie wciągnęło. Zresztą ja lubię takie rzeczy – jak coś mnie zaciekawi, to potrafię siedzieć i pukać tygodniami. 

Gdyby miał pan zaprosić odwiedzających do ogrodu, do spojrzenia na rzeźbę warzuchy – co by im pan powiedział? 

Oj nie… Nie, nigdy nie byłem kabotynem. I tak dalej bym powiedział: „No tak. Mi wyszło”. 

Czy ma pan swoje ulubione miejsce w Ogrodzie Botanicznym? 

Ta pracownia. Kiedyś tamta pracownia, a teraz – ta pracownia. 

Czyli został pan przeniesiony z pracownią do innej przestrzeni ogrodu? Czyli można powiedzieć, że osoby zwiedzające Ogród Botaniczny, jeżeli pójdą wystarczająco daleko i głęboko w ogród, to mogą spotkać pana przy pracy? 

W poprzedniej pracowni byłem – że tak powiem – wśród ludzi, odwiedzających ogród. Nawet jak robiłem tę fokę, dwadzieścia siedem lat temu czy więcej… Ten płot – bo to był kort tenisowy – jeszcze nie był tak zarośnięty roślinnością. Był prześwit. I jak już ta foka była bardzo widoczna, to ludzie zza płotu robili zdjęcia, filmowali mnie. A nawet jakieś państwo, które co roku przyjeżdżało… Ja ją chyba pięć, sześć lat robiłem – przyjeżdżali regularnie.  

A potem ta foka trafiła do warszawskiego zoo, gdzie stała prawie dwadzieścia lat. I ci państwo przyjechali i pytają: „A gdzie jest ta rzeźba?”. A ja mówię: „No, jest w ogrodzie zoologicznym w Warszawie”. „O, to my już do ogrodu nie będziemy przyjeżdżać, bo przyjeżdżaliśmy dla pana”.  

A czy jest jeszcze coś, co chciałby pan dodać do całego tego procesu twórczego? 

Nie… bo wszystko już powiedziałem. Natomiast w kwestii procesu twórczego – co ja mogę powiedzieć? No, jestem po prostu dozgonnie wdzięczny dyrekcji, że mnie… toleruje na swoim terenie. 

Toleruje na swoim terenie i nawet więcej niż toleruje, bo i bardzo lubi i uznaje.  

Panie Piotrze, bardzo dziękuję za tę szczerą, pełną pasji i niezwykle inspirującą rozmowę. To zaszczyt móc usłyszeć tyle o Pana drodze, twórczości i miłości do rzeźby i do Ogrodu. Dziękuję. 

 

Spotkanie z Piotrem Tadeuszem Rzeczkowskim to nie tylko rozmowa o rzeźbie – to spotkanie z człowiekiem, który swoją twórczość traktuje jak życiową misję, a kamień jak partnera w dialogu. Z pasją opowiada o emocjach towarzyszących pracy, o drodze, którą przeszedł i o ludziach, którzy mieli kluczowy wpływ na jego rozwój. Jego szczerość, pokora i niezwykła wrażliwość pokazują, że za każdą rzeźbą stoi nie tylko warsztat, ale także serce. 

Artysta od lat pracuje wśród zieleni Ogrodu Botanicznego PAN, gdzie odwiedzający – idąc wystarczająco daleko – mogą zobaczyć go przy pracy. Jego obecność w tym miejscu to nieprzypadkowa kontynuacja drogi, która rozpoczęła się od plasteliny w dzieciństwie, przez wieloletnią naukę i setki godzin z dłutem w dłoni, aż po współczesne realizacje wpisujące się w przestrzeń natury. To spotkanie uświadamia, że rzeźba to coś więcej niż forma – to relacja, proces i historia.  A czasem także foka, która przez lata przyciągała do ogrodu wiernych gości, tylko po to, by zobaczyć ją – i jego – jeszcze raz. 

Jedną z najnowszych prac artysty będzie rzeźba warzuchy polskiej – rośliny, która stała się symbolem Ogrodu Botanicznego PAN. Uratowana w ostatniej chwili od wymarcia przez pracowników Ogrodu Botanicznego w Krakowie, następnie namnożona i restytuowana w źródliskach Wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej, jest symbolem polskiej ochrony flory – jest jedynym endemitem wśród roślin kwiatowych naszego kraju występującym na niżu.  Utrwalona w kamieniu z taką samą czułością, z jaką ogród w Powsinie chroni swoje unikatowe gatunki, rzeźba ta przypomina, jak blisko mogą ze sobą współistnieć sztuka i przyroda. Wrażliwy twórca, który potrafi rozmawiać z kamieniem, z pewnością potrafi także podziwiać piękno roślin, a poprzez twórczość apelować o ich ochronę i zachowanie.